Nie doświadczyliśmy Sa Pa w barwach soczystej
zieleni ani w promieniach wietnamskiego słońca. Nie zjeździliśmy rejonu na
skuterze i w zasadzie nawet nie wykroczyliśmy poza utarte turystyczne szlaki. Umorusani
w błocie i glinie, przemoczeni od uciążliwej i nieustającej mżawki podążaliśmy posłusznie
za przewodniczką zorganizowanej wycieczki, usiłując, częściowo daremnie, poprzez
warstwy gęstej azjatyckiej mgły dostrzec otaczające nas potężne tarasy ryżowe.
Na pokrzepienie tego mroźnego poranka, jeszcze przed wycieczką, zostaliśmy poinformowani,
że mamy pecha, bo dzień wcześniej była piękna pogoda, a teraz padać będzie bez
przerwy. I co? I to była nasza najfajniejsza wycieczka z całego wyjazdu!






Sa Pa to nieduże
miasto położone w górach niedaleko od granicy z Chinami. Założone zostało przez
francuskich kolonizatorów z celem utworzenia w tym miejscu kurortu
wypoczynkowego. Samo w sobie nie jest w żaden sposób ciekawe. Budynki z czasów
kolonialnych uległy zniszczeniu w trakcie licznych wojen, a w ich miejscu
wyrosły, poświęcone branży turystycznej i nie zważające na architektoniczną estetykę,
ogromne budowle. Rzesze turystów podążają tu jednak za rozciągającymi się po górskich
zboczach i głębokich dolinach masywnymi tarasami ryżowymi oraz grupami
etnicznymi zamieszkującymi te rejony.









Do Sa Pa (a
dokładniej Lao Cai) dotrzeć można pociągiem (także nocnym) z Hanoi, obfitującym
w (nieduże) karaluchy. Ponieważ turystyka dostarcza w te rejony ogromny dochód,
a z pociągu wylewają się fale turystów, wszystko jest świetnie zorganizowane. Już
na peronie oczekują nas gromadnie przedstawiciele ludności lokalnej, na jakiekolwiek
pytanie odpowiadający optymistycznym „Yes”. Naszą wycieczkę zaplanowaliśmy i
zabukowaliśmy sporo wcześniej. Zdecydowaliśmy się na firmę „Sapa Sisters”,
zatrudniającą tylko i wyłącznie kobiety z plemienia Hmong, z Polako-Szwedem
jako współzałożycielem. Dzięki temu na miejscu nie musimy się już dużo wysilać.
Udajemy się do busa, który zawozi nas pod hostel, gdzie możemy zostawić nasze
bagaże na dwa dni. Po śniadaniu zostajemy przydzieleni do naszej przewodniczki
z plemienia Hmong: Little Chi. Okłamałabym stwierdzeniem, że obserwowanie
tubylczego życia i informacje od Chi nie były atrakcją samą w sobie. Ponieważ
decydujemy się na opcję home stay, mamy okazję nocować w skromnym, ale bardzo
przestrzennym drewnianym domu, śpiąc na materacach pod moskitierą. Chi
towarzyszy nam przez dwa dni, przecierając szlaki na śliskich i stromych
górskich ścieżkach wiodących poprzez lasy bambusowe, pola ryżowe oraz wioski. Z
cierpliwością odpowiadała na wszystkie nasze pytania.




Przewodniczki,
często nie umiejące czytać ani pisać, wysyłane są uprzednio na kursy
angielskiego, dzięki czemu są w stanie wykonywać swoją pracę, tym samym są
aktywne zawodowo i polepszają sytuację finansową rodziny. Ludy zamieszkujące
okolice Sa Pa to rolnicy żyjący z uprawy ryżu. Ryż zapewnia pożywienie dla
całej rodziny i najprawdopodobniej długowieczność. Mimo skromnych warunków,
ograniczonej ilości jedzenia i opieki medycznej wielu z nich dożywa późnej
starości ciesząc się dobrym zdrowiem. Ryż, który uprawiają po pierwsze smakuje
świetnie, po drugie jest naturalny i nie zawiera w sobie szkodliwej chemii.




Wielu mieszkańców
nie ma styczności z edukacją, pracując na polach ryżowych albo w turystyce od
młodych lat.“Nasza” Chi pracowała od świtu do zmierzchu,
a jej mąż opiekował się domem i uprawiał ryż. Chi pochodzi z plemienia Hmong,
które jest najliczniejsze w tym rejonie, pozostałe mniejszości etniczne to Red
Dao (z charakterystycznymi czerwonymi nakryciami głowy) i Tay. Plemiona różnią
się od siebie kulturą, zwyczajami, strojami, a przede wszystkim językiem. Mieszkają
w odrębnych wioskach, jednak, dawniej surowo zakazane, małżeństwa mieszane są
teraz już na porządku dziennym. Chi twierdziła, że jej plemię pochodzi z Chin i
prawdą jest, że z tych rejonów przybyli na ziemie wietnamskie, dokładne
pochodzenie Hmongów jest jednak nieznane. Plemie Hmong jest liczne,
zróżnicowane i rozprzestrzenione po różnych państwach Azji. Hmongowie z okolic
Sa Pa wyznają szamanizm i mają swoją świętą skałę. Mówią we własnym języku i po
wietnamsku, jednak w wietnamskim społeczeństwie mają bardzo niską rangę i
uznanie.






W Sa Pa byliśmy w
połowie maja. Na zielone tarasy znane z obrazów Google z racji pory roku nie
mogliśmy liczyć. W tym okresie tarasy ryżowe wypełnione są wodą i stopniowo
sadzony jest nowy ryż, co udało nam się zobaczyć. Sa Pa jaką zobaczyliśmy była
wodnista, brązowa i ciemnozielona, jednakże sporo tarasów zapełniło się nową
soczystą zielenią. O tym, że warto jechać do Sa Pa w tym okresie przekonaliśmy
się na własnej skórze, kiedy kapryśna pogoda odpuściła nam na parę godzin, a
mgła się rozpostarła. Zobaczyliśmy domki wciśnięte pomiędzy tarasy ryżowe
ciągnące się aż po horyzont! (Niestety?) Sa Pa
także idzie z duchem czasu i także tutaj powoli budują się potężne hotele i
miejsca SPA. Cieszę się, że zdążyliśmy przed tymi zmianami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz