Dzisiejszy
post będzie mocno aromatyzowany gęsto-słodką kubańską czekoladą, przywołującą na myśl najmilsze wspomnienia z kraju palącego słońca i dorodnych palm.
Tyle się o
tej Kubie słyszy, a więc pozornie i wie, a jednak na miejscu tyle zdziwienia i odkryć, chociażby ta czekolada. Dla mnie Kuba wcześniej była równoznaczna z cygarami i
rumem. Ale jednak, gdy przebijesz się przez lasy, góry i doliny soczyście
zielonych palm królewskich, dotrzesz do najbardziej odseparowanego miasta Kuby:
Baracoa. Ten region słynie z uprawy kakaowca, a wyroby czekoladowe powstają od
lat w czerwonej fabryce imienia Che Guevara.
I tutaj
nasuwa się kolejny przedmiot uwagi: palma królewska. Nigdy nie spodziewałam się, wzdychając do jej miernych i skąpych okazów na Florydzie, że to stanie się niemalże motywem przewodnim mojej podróży. Od kiedy wsiedliśmy do auta i
zaczęliśmy zgłębiać wyspę nie było zmiłuj. Palmy na krawędzi Morza Karaibskiego, na wzgórzach, lasy palmowe przy drodze, całe doliny (!!) porośnięte tymi wielkimi roślinami z rozkosznym
zgrubieniem na brzuszku stały się argumentem do przystanku.
Sama droga
do miasta jest bajkowa, bez dwóch zdań. Jechaliśmy tam od strony Guantanamo, dlatego musieliśmy przeprawić się przez piękne zielone góry, a potem wioski, wszystkie przyozdobione (oczywiście) palmami.
Można pomyśleć, że nie mogło by być piękniej. A było, bo wszystko to przyszło podziwiać nam w promieniach zachodzącego słońca. Tak więc palmy w odcieniach różu i
czerwieni, dopełnione klimatem kubańskiej prowincji. Dla samej tej drogi warto
było jechać. Aż strach pomysleć, aż włos jeży się na głowie, że to właśnie
Baracoa stała na naszej liście do ostatniego momentu pod wielkim znakiem
zapytania! Pod tym względem polska i niepolska blogosfera mnie zawiodła - możliwe, że źle szukałam, ale mam wrażenie, że większość podróżników skupia się na
Kubie na trójkącie: Havana, Trinidad, Viñales. Wiem, że nie podróżuje się tam łatwo i wszystko trwa długo, drogi często są w fatalnym stanie, dodatkowo i
ludzie i zwierzęta chodzą po nich jak po parku, a słońce zachodzi bardzo
wcześnie, ALE przy odpowiedniej organizacji da się i warto!
Na Kubie
można wybierać między dwoma formami zakwaterowania: hotel albo casa particular. Casa
oznacza tyle, że mieszka się w domu u Kubańczyków i jest to świetna opcja, na
którą oczywiście się zdecydowaliśmy. Ponieważ Baracoa nie była pewna, nie
mieliśmy tam zarezerwowanego noclegu, a dostęp do internetu na Kubie jest
ograniczony. Na szczęście baza noclegowa jest duża, a na Kubańczyków można
liczyć. Nasi gospodarze z Santiago de Cuba skontaktowali się z gospodarzami z
Baracoa i juz mogliśmy jechać!
Miasto samo
w sobie jest cukierkowo kolorowe z charakterystycznymi dla kraju momentami
zaniedbania. Wiec mamy błękitne, żółte, czerwone i niebieskie drewniane domki, a
obok bloki z wielkiej płyty (z widokiem na ocean) i rozwalające się budowle.
Reasumując: jest fantastycznie-autentyczne. Czujesz się tam jak na dzikim
zachodzie w wersji disneyland z kubańskim luzem. Drewniane domki mają werandy,
okna i drzwi często stoją otworem, więc można ciekawsko zaglądać do środka.
Nowe
budownictwo jest często wysokie, żeby pomieścić liczne rodziny i turystów. Nasza
casa należała do tego typu budowli, a że mieszkaliśmy na samej górze, mogłam
wdrapać się na dach i z samego rana rozkoszować się widokiem na świętą górę panującą nad okolicą. Podobna góra jest w Australii, pewnie większa, ale też masywna i płaska, jednak ta kubańska nie jest znana, a unosi się nad całym
miastem i widać ją niemalże z każdego rogu. Warto też wybrać się na dłuższą,
pieszą wycieczkę prowadzącą wzdłuż wybrzeża, do pobliskiej wioski na jeziorze
miodowym: nie dość że idzie się brzegiem oceanu, towarzyszą nam palmy, to
jeszcze całą drogę mamy piękną perspektywę na miasto i wspomnianą wyżej górę.
Niestety plaża w tym miejscu nie należy do najprzyjemniejszych, piasek jest
ciemny, a wejście do morza jest dosyć skaliste. Jednak, około 20 minut jazdy autem, za miastem, jest plaża piaszczysta, a droga prowadzi tam przez las...palm! J
Dodatkowo,
wielki plus to kuchnia. Na kuchnię kubańską dużo się nanarzekałam, bo to przede
wszystkim ryż z mięsem, ale Baracoa słynie z własnej kuchni. Jest tu dużo ryb,
między innymi słynne tu danie z rybą w sosie kokosowym. No i oczywiście czekolada. Nie lubię słodyczy, ale wypicie gęstej czekolady z lodami na zimno w
takim upale było czymś nieziemskim!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz