Wstajemy niemal
równo z wietnamskim słońcem, by kontynuować naszą podróż zachwytów tym razem na
kambodżańskiej ziemi. Dzielnie utrzymujemy równowagę na rozklekotanym "cyclo",
dodatkowo obciążonym naszym bagażem, i powolnym tempem przemieszczamy się w
stronę przystani. Kierowca Wietnamczyk żegna nas swoją pożyteczną wersją
angielskiego, powtarzając parokrotnie "tip me, tip me!"
Na motorówce, która
miała przewieźć nas przez wietnamsko-kambodżańską granicę, obecni są jedynie
turyści. Podejrzewam, że ta naprawdę dogodna forma transportu, ze względu na
swoją, jak na wietnamskie warunki, wysoką cenę, dostępna jest właśnie tylko dla
zwiedzających. Nie inaczej ma się rzecz z komfortowymi autobusami, kursującymi
ze stolicy Kambodży do kompleksu świątyń Angkor, które zamiast foteli mają rząd
wygodnych, szerokich łóżek. Chyba nie odkrywam tym Ameryki, że wiele instytucji
w krajach Azji żyje tylko z i dla turystów, a miejscowi nawet nie śmią o nich
pomarzyć.
Na granicy
kupujemy wizę i dostajemy z powrotem paszport ozdobiony większą ilością
zszywek. Cały pobyt nie mogłam nadziwić się temu trendowi zszywania zszywaczem
wszystkiego co popadnie. Na zszywki natrafiliśmy nie tylko w paszporcie, ale też
przy prowiancie, a nawet i w restauracyjnych deserach!
Po kilku godzinach
na horyzoncie pojawiają się zabudowania Phnom Penh, w której zawitać mieliśmy
jedynie paręnaście godzin. Stolica była dla nas jedynie miejscem przesiadkowym
do dalszej podróży w kierunku Siem Reap i świątyń Angkor. Z tego powodu nie
wiązaliśmy z tym miejscem ani większych planów, ani większej nadziei. Ogólnie, z
braku czasu, potraktowaliśmy Kambodżę po macoszemu. Ograniczyliśmy się jedynie
do obejrzenia głównego zabytku tego kraju, czyli kompleksu świątyń Angkor, nie
zaglądając nawet na chwilę nad pobliskie największe jezioro kraju Tonle Sap, znane ze znajdujących się na nich pływających wiosek, nie wspominając nawet o
pięknym wybrzeżu i rajskich plażach. Biorąc pod uwagę fakt, że w miasteczku, żyjącym obecnie głównie z turystów, w niedalekiej odległości od rozpadających
się chat biedniejszej części społeczności, wybudowano nowoczesne lotnisko z
dziennie kursującymi lotami z Tajlandii, Chin i Wietnamu, podejrzewam, że nie
jedyni potraktowaliśmy Kambodżę jako destynację parudniowego wypadu. Ten kraj z
pewnością zasługuje na więcej uwagi, na pewno byłby świetnym celem odrębnej
wyprawy. Przed wyjazdem czytałam jak zaskakująca jest postawa mieszkańców,
pomocnych i niesłychanie uprzejmych, co potwierdziło się podczas naszej podróży.
Niestety także przykra strona tego państwa, jako jednego z biedniejszych na
świecie, nie okazała się kłamstwem. Wszechobecną biedę dało się odczuć i była
widoczna o wiele bardziej niż w sąsiednim Wietnamie. Kambodża znana jest
również z seksturystyki i handlu nieletnimi. Celowo wybraliśmy się na obiad do
restauracji jednej z organizacji, która daje prace byłym ofiarom tego
haniebnego biznesu. Myśląc o Kambodży nie da się przemilczeć historii okrutnego reżimu Czerwonych Khmerów
z Pol Potem na czele, którego polityka ludobójstwa kosztowała życie nawet do
25% narodu. W stolicy można dzisiaj
odwiedzać muzeum powstałe w byłym więzieniu i zarazem miejscem tortur. Niestety
nie udało nam się do niego dotrzeć. Phnom Penh obejrzeliśmy w przelocie w
trakcie szybkiej tuk-tukowej wycieczki.
W kwestii
jeziora stanęliśmy przed typową dla większości odwiedzających te strony
turystów rozterką. Poświęcić jeden dzień świątyń i udać się na całodniową
przeprawę przez pola, by pozaglądać tubylcom do domów na wodzie (co wbrew
pozorom chętnie bym to zrobiła). Inną opcją był kolejny dzień buszowania po
dżungli wśród stada turystów i odkrywania XII-wiecznych ruin (w całkiem przyzwoitym stanie). Od dawna już
muzea i architektura mają dla mnie mniejsze znaczenie niż życie codzienne i
natura, dlatego też skłonna byłam ku pierwszej opcji. Z pomocą w wyborze
przyszedł nam jednak właściciel hostelu w Phnom Penh, twierdzący, że o tej
porze roku (przełom kwietnia i maja) stan wody w jeziorze jest tak niski, że
łódką daleko nie popłyniemy, a skoro odwiedziliśmy już Deltę Mekongu, to
dodatkowych wrażeń nam nie przybędzie. Kompleks Świątyń jest za to magicznym
miejscem ciągłych powrotów, gdzie 3 dni to mało, by dobrze się rozejrzeć, - przekonywał z błyskiem w oku będąc na tyle wiarygodnym, by skłonić nas do
podjęcia odpowiedniej decyzji. Do dzisiaj dziękuję mu serdecznie za tą radę, bo
trzydniowy bilet do świątyń był mimo swojej wysokiej ceny strzałem w dziesiątkę!
Na miłe
wspomnienie tego wypadu wciąż zastanawiam się, dlaczego to miejsce było tak
urzekające. Zacznijmy od minusów i ponarzekajmy trochę. Upał połączony z
wilgotnością powietrza nadchodzącą z dżungli był nieznośny. Sytuacji nie
ułatwiał fakt, że do głównego zabytku, czyli świątyni Angkor Wat, można było
wejść jedynie w ubraniach zakrywających kolana i ramiona (kobiety). Wokoło
unosił się jasnobeżowy pył. Niemalże przy każdej świątyni znajdowały się
stragany z pamiątkami, bądź całymi wioskami straganów, oferujących "hand made" pamiątki prosto z Chin. Nieustanne towarzystwo gromady dzieci, które rodzice
zamiast do szkoły wysyłają do pracy przy sprzedaży magnesów i innego badziewia.
Nienajlepsze samopoczucie nie pomagało, a na dodatek tych przeciwności losu wschód słońca postanowił kompletnie nas
zawieść. Wstaliśmy dosłownie po środku ciemnej nocy i w pośpiechu udaliśmy się
na podziwianie słońca wstającego zza Angkor Wat, oczekując obrazków niczym z
Google Images, by w rzeczywistości wpatrywać się w gęsto zachmurzone niebo. O
tym, że nie byliśmy jedynymi turystami w tym miejscu, chyba nie muszę wspominać.
Były momenty, gdzie przepychając się w szczelinach, bądź czekając w kolejkach, mieliśmy "przyjemność" zawierania cielesnych kontaktów z ludźmi z całego
świata.
Co z tego, skoro wynagrodzenie
tych wszystkich niedogodności znajdowaliśmy w zacisznych murach malutkich
świątyń, porozrzucanych niedbale po zakamarkach dżungli. Z pozoru porzucone na
pastwę dzikiej natury, dzielnie walczące z konarami drzew, rozrywającymi mury na
drobne części, z drugiej strony wciąż utrzymujące konstrukcję sprzed wieków,
dające schronienie i możliwość plądrowania ich od środka, by w samotnej ciszy
odnaleźć ducha odległych czasów. Nierzadko napotykaliśmy tam na całe segmenty
świetnie zachowanych płaskorzeźb, a zza wielu zakamarków wyłaniały się moje
ulubienice w postaci roznegliżowanych tancerek. W tej konkurencji te niepozorne
małe świątynie wygrywały z turystycznie obleganą Ta Prohm, znaną również jako świątynia Tomb Raider, gdzie do zdjęcia drzewa wrośniętego w mur ustawiała się
kolejka, a w całej świątyni obowiązywał odgórnie zarządzony kierunek zwiedzania.
Z drugiej strony udało nam się na własnej skórze odczuć potęgę dawnego
królestwa Khmerów, przemierzając majestatyczne świątynie, których rozmiary były
tak potężne, że nawet grono turystów nie przeszkadzało w percepcji. Tutaj moją
szczególną sympatię zdobyła świątynia Bayon, ozdobiona w kilkaset potężnych, rozpromienionych w uśmiechu głów. Także głównej atrakcji kompleksu i
największej świątyni świata nie da odmówić się uroku, która warta jest długich
kolejek i wielu powrotów o różnej porze dnia. Niemałą frajdą i prawdziwą ulgą
było przemieszczanie się miedzy świątyniami ze znającym świetnie okolicę
kierowcą tuk-tuka. Przemieszczanie się tym
sposobem z wiatrem we włosach od świątyni do świątyni były prawdziwymi chwilami
wytchnienia. A
prowiantowe naleśniki z ananasem nawet pod gęstymi chmurami w otoczeniu Angkor Wat smakowały najlepiej na świecie. Samo Siem Reap więcej do zaoferowania miało w późno wieczornych godzinach, kiedy to główna ulica przemieniała się w rozświetlony milionami światełek typowy dla Azji nocny market.
prowiantowe naleśniki z ananasem nawet pod gęstymi chmurami w otoczeniu Angkor Wat smakowały najlepiej na świecie. Samo Siem Reap więcej do zaoferowania miało w późno wieczornych godzinach, kiedy to główna ulica przemieniała się w rozświetlony milionami światełek typowy dla Azji nocny market.
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza