Nieodzownymi etapami podróży, za którymi przepadam nie mniej i nie więcej niż za podróżą
samą w sobie, są moment "przed" i moment "po". "Przed" jest planowanie,
kombinowanie, wymyślanie trasy, wyszukiwanie biletów, znajdywanie miejsc,
ustępstwa i rezygnacje, czytanie, oglądanie zdjęć i relacji, czekanie. "Po" to
czas powrotu do domu, z bagażem pamiątek i przeżyć, z trochę innym, nowym ja.
To moment, w którym zwalnia się zawrotne podróżnicze tempo i w spokoju
delektuje się zebranymi doświadczeniami.
Tym razem etap "przed" podróżą planowany był skrzętniej i nieco dłużej. Etap "po" zaburzony był
jednak całkowicie i jak dla mnie nie zaistniał wcale. Ani przez chwilę nie
miałam ochoty opuszczać azjatyckiego chaosu i wrócić do osobistego bałaganu w
Europie. Do ostatniego momentu pocieszałam się złudnie, że to jeszcze nie
koniec, że jeszcze zobaczymy to i tamto oraz pójdziemy tam i siam. Nie
przeszkadzało mi do potęgi brudne powietrze, ruch uliczny, specyficzne
jedzenie. Z Hanoi, naszego ostatniego przystanku w tej podróży, korzystałam "do ostatniej kropli". A w samolocie
było już tylko marudzenie.
Być może moje
zmęczenie Europą w trakcie podróży zintensyfikowało wrażenia.
Mimo to myślę, że Azja potrafi uwieść i pewnie
nie pozostaję w tym przekonaniu sama. Mimo, że o Wietnamie słyszałam sporo
sprzecznych opinii i wiedziałam, że na próżno szukać tam (ekwadorskich) wulkanów, to ja jestem jak najbardziej na
tak!
Ta podróż różniła
się dla nas także samym sposobem w jaki ją odbyliśmy. Z powodu braku możliwości
wypożyczenia samochodu przez turystów w Wietnamie, musieliśmy sprostać
backpackerskiej przygodzie. Wszędzie trzeba było przedostać się autobusem,
pociągiem lub taksówką, co wydłużało czas podróży i było większym wyzwaniem logistycznym.
Wiem, że dla wielu podróżników to normalna sprawa, jednak mając napięty grafik
i małą ilość czasu auto staje się niemałym luksusem i ogromną pomocą.
Zdjęcia w tym
poście to migawki z Hoi An w Wietnamie centralnym, które jest w tym samym
stopniu słodkie i urocze co turystyczne. Hoi An zawdzięcza turystyce status
przynależności do jednych z najbogatszy miast Wietnamu. Na pierwszy rzut oka
widać różnice, zwłaszcza pomiędzy odwiedzonymi przez nas wcześniej południowo
wietnamskimi prowincjami. W Hoi An ulice są wypucowane i przyozdobione
kolorowymi lampionami (wytwarzanymi
ręcznie z jedwabnego materiału i bambusowego szkieletu w licznych sklepikach). Wieczorem
lampiony dyndają nad głowami przechodniów w każdym zakamarku i rozświetlają
okolice swymi soczystymi barwami. Całe centrum miasta pełne jest knajpek, restauracji i butików.
Trochę mniej czuć tutaj prawdziwy wietnamski klimat i nie da się ukryć wpływów
świata zachodniego. Nie mniej jednak, historia nigdy nie pozwoliła pozostać Hoi
An stuprocentowym wietnamskim miastem. Jako miasto portowe, ważny wpływ na jego
architekturę mieli japońscy, chińscy i europejscy kupcy, a później także
francuscy kolonizatorzy. Jako Polacy mamy tu także swój osobisty powód do dumy.
Nasz rodak o nazwisku Kwiatkowski został oddelegowany z komunistycznej Polski
by nieść pomoc przy konserwacji starówki, która dzięki niemu została wpisana na
listę UNESCO. A podobno komunistyczne władze Wietnamu nosiły się z pomysłem
wyburzenia podupadających wówczas historycznych zabytków. Aż ciarki przechodzą
po plecach!
Czego
należy spodziewać się w Hoi An i co jest zarazem jego wizytówką, to ogromna
ilość zakładów krawieckich. Pracowici Wietnamczycy potrafią w przeciągu
kilkunastu godzin uszyć garnitur na miarę za ceny porównywalne z europejskimi
sieciówkami. Można spokojnie krążyć po mieście, wpaść na przymiarkę
(przymiarki) i odebrać gotowe
ubranie następnego dnia rano. Są zakłady lepsze i gorsze, czasem warto jednak
dopłacić odrobinę więcej i cieszyć się produktem dłużej. Dla mniej cierpliwych
czekają także gotowe kreacje, w cenach o wiele przystępniejszych niż u nas.
Dodatkowo Hoi An
położone jest nad wybrzeżem Morza Południowochińskiego i ma do zaoferowania
szeroką piaszczystą plażę z charakterystycznymi dla Wietnamu łodziami
rybackimi w kształcie ogromnej łupinki od orzecha włoskiego.
Wiem, że
wykreowałam tu Hoi An jako turystyczną pułapkę i must see z przewodników,
jednak jak na chwile fizycznego osłabienia, które zawlokło mnie nawet do
Wietnamskiego lekarza, ta rozwinięta infrastruktura turystyczna była czymś
najmilszym na świecie. Nawet jeżeli stronicie od takich miejsc, zachęcam Was bardzo do zajrzenia do magicznego Hoi An. U mnie w nagrodę ląduje w pierwszym
poście.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz