Nie tak długo od rozpoczęcia road tripu przytrafił nam się incydent nieplanowany, który obudził
uśpioną czujność i nie pozwolił jej już
zniknąć aż do ostatniego dnia wyjazdu.
Samochód, w miarę wygodny Dodge Avenger, wynajęliśmy w Filadelfii, gdzie dotarliśmy megabusem z Nowego Jorku.
Wypożyczenie auta w Nowym
Jorku jest sporo droższe, a Filadelfia jest oddalona niecałe dwie godziny drogi
od Nowego Jorku i można dostać się tam za grosze. Przy okazji warto zrobić spacer w mieście,
gdzie uchwalono Deklarację Niepodległości USA.
Dodge miał zatoczyć z nami pętle wokół kraju, a następnie pożegnać się na nowojorskim lotnisku. Los, a raczej dzika amerykańska pogoda, chciała jednak inaczej.
Najśmieszniejsze
jest to, że to właśnie w Filadelfii, parę godzin po odebraniu samochodu po raz
pierwszy doświadczyliśmy amerykańskiego deszczu. I nie był to bynajmniej ten
sam rodzaj kropli który znany nam jest y Europy. W mniej niż minutę byliśmy
mokrzy do przysłowiowej suchej nitki!
Nie łamaliśmy
sobie jednak dłużej głowy nad pogodowymi różnicami i ruszyliśmy w podróż. Przed
nami było wiele dni świetnych warunków atmosferycznych, kiedy to wszystko szło
zgodnie z planem. Odwiedziliśmy Waszyngton i Wodospady Niagara, przekroczyliśmy
granicę z Kanadą i odwiedziliśmy rodzinę w Toronto, po czym zawitaliśmy na parę
dni do Chicago. Udało nam się nawet
pokonać nasz pierwszy na prawdę długi dystans ponad 2 tysięcy kilometrów między
Chicago a Mount Rushmore. I właśnie wtedy Ameryka nagrodziła nas gradem.
Wydawać się może że grad to takie nic, i o czym tu
pisać. I z tym się zgodzę do momentu, w
którym grad nie jest wielkości piłek tenisowych. Nasz taki był.
Ale po kolei. Obejrzeliśmy w spokoju Mount Rushmore, czyli cztery głowy prezydenckie wykute w skale w środku lasu. Nie wiem ile jest prawdy w tej informacji, ale gdzieś przeczytałam, że Mount Rushmore wybudowano po to, żeby ściągnąć turystów do mało atrakcyjnej Dakoty Południowej. Pomnik w zupełności wystarczy obejrzeć i porobić mu parę zdjęć z drogi, bez konieczności płacenia 10 dolarów za parking i patrzenie na niego z niewiele bliższej odległości. Mount Rushmore samo w sobie to nie jest jakieś wow, prawdziwe wow czekało nas kilkaset metrów dalej.
Nie dopuszczając
do myśli możliwości, że coś może nie pójść zgodnie z planem przemierzaliśmy Black Hills słuchając radia satelitarnego
zamiast lokalnego. I to był błąd. Wszystkie radia lokalne są wyciszane poprzez komunikat
z ostrzeżeniem o załamaniach pogody w danym rejonie. My tego nie
usłyszeliśmy i w ten sposób znaleźliśmy się całkiem sami na szutrowej drodze
pośrodku górskiej polany.
Powiał silniejszy
wiatr, nagle znikąd przyszła ogromna, ciemna gradowa chmura i pierwsza kula
spadła nam na szybę robiąc w tym miejscu duże pęknięcie. Wszystko to trwało paręnaście minut podczas
których przednia szyba zamieniła się w pajęczynę, na siedzenia pospadały odłamki
szkła, a cała karoseria usiana została we wgniecenia.
Chmura przyszła i
poszła, szybko się przejaśniło i wyszło nawet słońce.
Teraz wspominamy
to jako przygodę z naszej wyprawy i żałujemy ze nie nakręciliśmy całego zjawiska, ale ten moment, w którym siedzieliśmy w środku zdani na łaskę pogody,
nie wiedząc w co to się może przerodzić i ile jeszcze wytrzyma nasz samochód zapadł nam na trwałe w pamięć.
Do końca trasy
słuchaliśmy już tylko lokalnych stacji radiowych, a wspomniany komunikat
radiowy, którego dźwięk tak na marginesie był rodem z horroru, i każda zmiana
warunków atmosferycznych powodowała palpitacje serca.
Byliśmy zmuszeni kontynuować podróż zmasakrowanym Dodgem jeszcze ponad sześć godzin do najbliższej stacji naszej wypożyczalni samochodowej. Pokonując obszary dzikiego zachodu zwracaliśmy niemałą uwagę naszym pokiereszowanym samochodem. Na miejscu wymieniono nam auto na inne, większe i wygodniejsze, a zarazem bardziej ekonomiczne, więc nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło .
Jedynym
prawdziwym minusem naszych perypetii było to, że gradowa przygoda zajęła nam
tyle czasu, którego potem zabrakło nam na
Yellowstone i Rocky Mountains.
Yellowstone
obskoczyliśmy dlatego późnym popołudniem, docierając jedynie do gejzeru, ale
załapując się także na Bizona. Mimo to Yellowstone
pozostaje nam zdecydowanie do poprawki następnym razem.
Mądrzejsi w doświadczenia wiemy też, że na ogromne Yellowstone trzeba zaplanować co najmniej dwa pełne dni, i najlepiej zatrzymać
się tam na campingu, żeby nie tracić czasu na dojazd. My zostaliśmy w pobliskim
miasteczku ze słonymi cenami. Na całe szczęście wiele amerykańskich moteli
oferuje łóżka typu king size, gdzie spokojnie wyśpią się trzy osoby, płacąc pojedynczą stawkę za pokój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz