Od podróży po Stanach minął rok obfity w
inne mniejsze lub większe wyprawy. Stos zdjęć się piętrzy, wspomnienia rozmywają
a postów nie przybywa!
Coraz mniej się łudzę, że uda mi się opisać
wszystkie chwile warte uwiecznienia, ale… troszkę łudzę się jednak wciąż!
Dlatego dzisiaj, w krótkiej przerwie między wyjazdami,
korzystając w przelocie z chwil życia codziennego, nie na walizkach, przenoszę
Was do upalnych Stanów z sierpnia 2014 roku.
Na początku sierpnia oscylowaliśmy w
okolicach wschodniego wybrzeża, Kalifornia, Newada i Arizona.
Od Nowego Jorku, w którym zaczynaliśmy, mieliśmy
już za sobą szmat drogi.
Nasz powrót zbliżał się wielkimi krokami,
mimo to wciąż mieliśmy tysiące mil do przejechania. Pamiętam, że na tym pustynno-asfaltowym
etapie naszej trasy z tęsknotą wzdychałam do Europy. Nawet nie do Europy dobrze
mi znanej, ale jakiejkolwiek. Po horrorach filtrowanej amerykańskiej kawy marzyłam
o kawie z prawdziwego ekspresu. Po ohydnym chlebie, wodzie i owocach (to niestety
nie mit) śniły mi się nasze produkty. Nie mówiąc już o stylu życia na starym kontynencie,
ciasnej zabudowie i obecności większych ludzkich skupisk w niedalekich odległościach.
Oczywiście, na ten moment tęsknię za
naszym amerykańskim „tripem” i tamtejszym kontynentem, za Nowym Jorkiem, ale także
za przebrzydłymi mi ówcześnie pustkowiami i kilometrami do przejechania. Może
to sentyment do wspomnień, który mam do większości z podroży, ale też wiem, że ze
Stanami na pewno nie pożegnałam się rok temu po raz ostatni.
Trochę tam trzeba było się namęczyć, żeby dotrzeć
gdziekolwiek, bo jak wcześniej wspominałam w Stanach nic nie jest niedaleko.
Ale jak już się postarasz to widoki zwalają z nóg.
Żeby nie było, że szwendałam się po zachodnim
wybrzeżu i nie obejrzałam „pobliskiego” cudu natury, dzisiaj prezentuję Wielki
Kanion.
Z opisem miast wciąż się wstrzymam. Na ten
moment nie wiem co bardziej mnie męczy: odwiedzanie miast czy pisanie o nich.
Zresztą, wspaniałych architektonicznie
miast w Europie nam nie brak, Wielkiego Kanionu za to tak.
Z Las Vegas,
gdzie dotarliśmy wieczór wcześniej, miało być nam najbliżej. Wycieczka i tak zajęła
nam cały dzień, ale na podbój
kasyn został nam cały wieczór i połowa nocy. Po drodze zahaczyliśmy o Tamę Hoovera, która warta jest chwili uwagi jedynie kiedy się jest bezpośrednio w jej okolicach. Szału nie ma więc wyprawy dedykowanej jedynie tej atrakcji nie polecam.
Już niedaleko od Wielkiego Kanionu w radio przepowiadali
złe warunki atmosferyczne w okolicach, na co po przejściach we wcześniejszym
etapie podróży byliśmy już bardzo przeczuleni, dlatego zestresowani przyglądaliśmy
się pionowej ?!? chmurze widzianej na horyzoncie.
Nie zaprzeczając niesamowitym wrażeniom,
nie sądzę jednak żeby ten widok mógł zaabsorbować przez dłużej niż jeden dzień,
i co jak co, ale Wielki Kanion z punktu, z którego go widzieliśmy, był dla mnie
wystarczający.
Chwila namysłu w aucie, czy naginać plan
trasy pod darmowa wejściówkę czy odżałować 40 dolarów i już wchodziliśmy do
autobusu wiozącego nas do pierwszego z trzech punktów widokowych Grand Canyon
West.
Widoki zrekompensowały nam wydane dolary,
a rzeka Kolorado wijąca się w dole przepaści przesłoniła komercjalizację i resztę
turystów. Podejście do krawędzi (niezabezpieczonej żadnymi barierkami) mroziło
krew w żyłach, a siedzenie na skraju przyprawiało niemalże o zawal serca.
Zaciekawieni liczbą śmiertelnych wypadków w tym miejscu, dowiedzieliśmy się od
jednego z pracowników, że w najświeższej historii tej części Wielkiego Kanionu
nic się nie zdarzyło, ale jedna osoba o mało co nie poleciała w pogodni za
dolarami wywianymi z portfela przez wiatr.
Na koniec dodam, że podobno da się nawet w
tej okolicy zachwycać Wielkim Kanionem za darmo, na dziko i bez masy turystów,
nam jednak nie udało się znaleźć tego miejsca, wiec poszliśmy na łatwiznę. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz