Pośrodku refleksji z ostatnich wojaży, pomiędzy Islandią a USA, dopadła mnie natrętna estońska wena.Spore zaległości w
relacjach nie są wstanie zmienić faktu, że to Saaremaa wysunęła się
na pierwszy plan.
Od momentu obcowania z tym
skrawkiem ziemi była pewna, że ani moja blogowa chronologia ani przytłaczająca
ilość rosyjsko-zabytkowych wrażeń, czekających na ujrzenie światła dziennego,
nie powstrzymają mnie przed opisaniem Saaremy.
Państwa bałtyckie wypadły słabo w moim osobistym rankingu odwiedzonych miejsc. Saaremaa nie była wyjątkiem. Utwierdziła mnie w poczuciu rozczarowania tym rejonem. Jednak wspomnienie tamtejszej wizyty zadomowiło się na stałe w czeluściach mojej pamięci, raz po raz wyrzucając obrazy z obejrzanych miejsc.
Saaremaa, estońska wyspa,
o której istnieniu nie miałam najmniejszego pojęcia i której nazwę wciąż piszę
z błędami, była najbardziej kuriozalnym miejscem, jakie widziałam.
Szutrowe drogi usiane
przystankami autobusowymi, prowadzące przez las.
Skrzyżowania na
pustkowiach pośród pól, gdzie nie przemieszcza się nikt.
Ogromne obszary
niezamieszkałych łąk i poza tym nic.
Może to brzmieć jak
idealna głusza, jak ukojenie dla znerwicowanych cywilizacją dusz. Może to
zalatywać trochę Islandią. Ale tak nie jest.
Przemierzasz te trasy i
zastanawiasz się jak nie zasnąć. Po lewej stronie trawa, po prawej stronie
trawa.
I co pewniej czas,
pomiędzy tymi krzewami, wyłaniają się skupiska białych krzyży. Stosunkowo do
niskiego zaludnienia wyspy, jest ich dosyć dużo. Na myśl automatycznie nasuwa
się okrutny żart, jakoby mieszkańcy umierali tu licznie z nudów.
Niespodzianek jest
jeszcze więcej. Saaremaa promuje swoją turystyczną atrakcyjność. W nielicznych
zajazdach pośrodku niczego „zawsze znajdziemy mapę z nagłówkiem „Saaremaa
sights”.
Do odhaczenia mamy:
klify, latarnię morską, krater i muzeum wiatraków. Przy każdym z tych miejsc
znikąd wyrastają grupki ludzi w desperacji wyżywających swoją frustrację na
aparacie, fotografując te „spektakularne” wizytówki.
Lekko zniesmaczeni po
wizycie i noclegu w wychwalanym pod niebiosa kurorcie Kurassaare, gdzie
skonfrontowaliśmy się z ulokowaną nad bagnami twierdzą w remoncie i hotelem ze
strajkującymi kucharzami, z niepokojem zbliżamy się do pierwszej atrakcji
wyspy.
Czarno-biała latarnia w
Saare potwierdza nasze obawy, że nie dobrego nie spotka nas na wyspie.
Przemierzając spłowiałe pola zastanawiamy się, jak wyglądają następne
uwypuklone na mapie punkty. Zaledwie 20-metrowy klif Panga również nie powala
nas z nóg.
Jedynie jezioro w
kraterze Kaali wydaje się być ciekawym akcentem na wyspie. Krater powstał na
wskutek uderzenia przez ponad 400-tonowy meteoryt około 7500 lat temu. Mało
gdzie można zobaczyć pośrodku lasu tak ciekawą dziurę, zalaną seledynową wodą,
toteż miejsce to rozbudziło nasze nadzieje odnośnie wyspy.
Mimo to, żałosne muzeum
wiatraków potrafiło ostudzić każde pozytywne emocje i przygasić jakikolwiek
zapał. Mapa wabiła nas tymi nostalgicznymi, drewnianymi wiatrakami niczym
zbawieniem. Jedziemy więc niecierpliwie w kierunku miejscowości Angla.
Symbol
wyspy – 5 wiatraków stoją przy drodze odgrodzone płotem. Te 5 wiatraków składa
się na całą kolekcję muzeum, za które pobierana jest nawet opłata. Nasz żal
znajduje upust w natychmiastowej decyzji o skróceniu pobytu na wyspie.
Estetyczna potrzeba gna nas aż poza granice kraju do secesyjnej Rygi, gdzie
dojeżdżamy tego samego wieczoru.
Przed wyjazdem na Saaremę
dociekliwie szukałam informacji w intrenecie na temat wyspy. Gdzieś pomiędzy
wersetami z wiadomościami praktycznymi wyczytałam stwierdzenie, że Estończycy
po usłyszeniu słowa Saaremaa reagują zadumą, uśmiechem i błyskiem w oku. Być
może moje ówczesne lekkie przeziębienie upośledziło moją percepcję
uniemożliwiając dojrzenie osobliwego piękna wyspy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz