Wymówek miałam zawsze miliony, a nadarzających się okazji nie chciało mi się wykorzystywać. Tym sposobem, uskarżając się wiecznie na chroniczny brak czasu, odpowiedniego przewodnika albo ciekawsze bądź bliższe sercu destynacje, sukcesywnie olewałam Austrię.
Przyczyną mojego wewnętrznego konfliktu był zapewne wyimaginowany problem identyfikacyjny migranta, powodujący zaburzenia stosunków na lini ja-Austria. Nie jestem tutaj przecież ani rodowitą obywatelką ani przelotnym turystą, łatwiej było mi oswoić się z jednym miastem i pozostawać w strachu przed tym, czy reszta kraju okaże mi tyle dobra co jego stolica. Jakiś czas nosiłam się z zamiarem położenia kresu tym niedorzecznym przemyśleniom.
Do szybszego niż myślałam przełamania lodów zmusiła mnie wakacyjna praca dorywcza. Wykonująć ankiety w podwiedeńskiej komunikacji miejskiej nie dość, że musiałam wyjechać poza granice miasta, to na dodatek dostałam bilet na miesiąc upoważniający mnie do podróżowania za darmo po dwóch austriackich krajach związkowych: Dolnej Austrii i Burgenlandu. Co prawda, nie udało mi się zobaczyć wtedy tyle ile planowałąm, ale wydarzenie to dało początek zaznajamiania się z Austrią.
Planując marcowy wyjazd na narty do austriackich Alp, wiedziałam, że tym razem jadąc przez prawie cały kraj, nie przepuszczę okazji na obejrzenie czegoś nowego. Wybór padł na stolicę Tyrolu: Innsbruck.
To otulone górami miasto w dnie doliny urzekło mnie bez reszty i jako pierwsze przyczyniło się do tego, że mówiąć Austria mam w głowie więcej niż tylko Wiedeń.
To otulone górami miasto w dnie doliny urzekło mnie bez reszty i jako pierwsze przyczyniło się do tego, że mówiąć Austria mam w głowie więcej niż tylko Wiedeń.