Zaraz potem przemierzyłam dwie granice drogą lądową by następnie z sałatą i butami w bagażu podręcznym przemierzyć kolejne trzy wysoko nad chmurami. Nietypowo bo na zachód, nietypowo bo nie autem.
Z hiszpańską nieprzezornością przyszło nam borykać się już zaraz po przylocie. Ostatni autobus do centrum Allicante odjeżdża w chwili przylotu ostatniego samolotu, a ogromne lotnisko układa się do snu. Całkiem osamotnione wśród tuzina taksówkarzy zdajemy się na ich słono płatne usługi.
Alicante to jednak, przynajmniej jak na dzień dzisiejszy, nasz cel pośredni. Nocną porą przemierzamy trasę do oddalonej o dwieście kilometrów Walencji.
Potem bylo już tylko gorzej. Środek nocy, opustoszałe miasto, jedna rozładowana komórka, druga znajdująca się poza zasięgiem sieci, brak adresu, brak znajomości hiszpańskiego oraz możliwości porozumienia się w jakim kolwiek innym języku w znacznym stopniu komplikowały naszą sytuację.
Włóczymy się więc jak ćmy i wypukujemy w drzwi pod urojonymi adresami mamione automatycznie otwierającymi drzwiami domofonami. Jak rozsądnie ze strony dwóch kobiet jest budzić o 5 w nocy podejrzanych hiszpanów stojąc bezpośrednio pod ich drzwiami!
Ale, ale.... ostatecznie zakończyło się happy endem: adres znaleziony, łóżko zaścielone, kumulujemy siły podczas parugodzinnego snu na czekające nas zwiedzanie.
Buszując po dworcowych toaletach w Alicante |
Zapoznanie się z miastem zaczynamy od kompleksu Calatravy, czyli Miasteczka Nauki i Sztuki. Droga do tej tak zwanej "dzielnicy przyszłości" wiedzie przez wysuszone koryto rzeki Turii. Zamiast zaskakującej mieszkańców licznymi powodziami Turii powstał ogromny kompleks rekreacyjny ze wspaniałą roślinnością. To pasmo gęsto usiane fontannami, bujnymi krzewami i drzewami pomarańczy szczególnie przypadło mi do gustu.
Stadion |
Inicjatorka i towarzyszka podróży |
Koryto Turii |
Po drodze mijamy ekstrawagancki, ale jakże rozkoszny plac zabaw w postaci Guliwera, poległego w bitwie szlachcica. Dzieci, a wśród nich my, nic sobie nie robią z leżącego truposza. Wspinają się po jego stopach, zjeżdżają z fałd jego szaty, siedzą na dłoniach, krążą wśród włosów, biegają po szpadzie i zaglądają do buta.
Chociaż budynki nie do końca odpowiadają mojemu gustowi to całość dzięki swej lekkości jest godna podziwu.
Na koniec, spacerem przez ulice handlowe udajemy się pod dworzec. Mijamy arenę, gdzie po dzień dzisiejszy w imię tradycji morduje się byki. Zdołałyśmy nawet zajrzeć do środka, gdzie obecnie (w kwietniu!) miał miejsce kiczowaty Oktoberfest. Zniesmak niweluje i wynagradza nam przepiękny walencjański dworzec. Na dzień dzisiejszy najoryginalniejszy jaki widziałam. Motywem przewodnim zdobiącym fasadę był symbol regionu: pomarańcze.
Nasz gospodarz i wspaniały kucharz Oskar |
Moje zdjecie w antygwałtach jest porażające :p
OdpowiedzUsuń